Piątek 11 sierpnia 2017, Raciąż, Bory Tucholskie.

Duszny, gorący dzień. Przyjeżdżamy wczesnym popołudniem, przez las idziemy nad jezioro, kąpiemy się. Piwo, beztroska, luz. Wieczorne posiady przy grillu z dalekimi błyskawicami na horyzoncie w ciągu kilku chwil przeradzają się w Armagedon. Siada prąd, zasięg w komórkach. Tylko błyskawice jak flesze oświetlają kolejne zniszczenia. Najpierw okrzyk “drzewo poszło, leży na huśtawce!”. Niedowierzanie. Przyklejamy się nosami do szyby, w strugach deszczu i wichury przy następnej błyskawicy niedowierzanie zmienia się w pewność. Za chwilę z drugiej strony domu pada “brzozy też już nie ma!”. Pięknej, grubej nie do objęcia, która witała przy ganku domowników i przyjezdnych. Następnie pełne grozy, niedowierzania i rozpaczy “o Jezu, lasu nie ma!”… W końcu cichnie na tyle, że można wyjść na zewnątrz. Na szczęście my cali, dom i nasze samochody też. Z każdego domu wychodzi ktoś z latarką, upewnić się, że sąsiadom nic się nie stało.

Następnego dnia świt odsłania bezmiar zniszczeń. Mieszkańcy i goście, wszyscy ramię w ramię łapią za narzędzia i udrażniają drogi, odgruzowują ogrody. Nie ma moje-twoje. Ktoś pożycza siekierę, ktoś z piłą spalinową niestrudzenie tnie kolejne pnie na jednej drodze, drugiej, ktoś zza płotu podaje coś do picia. Mężczyźni z piłami, siekierami tną grube konary, obcinają gałęzie. Kobiety i dzieci odciągają na boki, zbierają zielone w hałdy przy płotach, to co grube na osobne stosy do palenia w kominkach. Po uprzątnięciu dróg ekipa przenosi się do jednego ogródka, drugiego, usuwać zagrożenia i utrudnienia. Wszyscy pomagają wszystkim, na ile tylko się da. Czuć olbrzymie poczucie wspólnoty. Pomimo odcięcia od świata z ust do ust przechodzą kolejne informacje. W pobliskim lesie był obóz harcerski, czy ktoś coś wie? Podobno dwie ofiary śmiertelne… A ile lasów poszło? Wstępne szacunki mówią o 15-16 tys hektarów… A jak długo bez prądu? No przynajmniej 2 tygodnie, bo słupy leżą…

W niedzielę chrzciny. Wyjątkowe. Nadal bez prądu, bez bieżącej wody, bez zasięgu. Szykujemy się jak możemy pomimo warunków, jedziemy do kościoła. Zerwało kawałek dachu, ale na szczęście już ogrodzili, zabezpieczyli i kościół czynny. Ksiądz wystawił na środku przejścia na krześle przenośny zestaw nagłaśniający służący na procesjach. Potem przy świecach, przy najsmaczniejszym jedzeniu na świecie w śmiechu i żartach pomimo tego co się stało świętujemy. Wieczór uświetnia pokaz straży pożarnej, która już po zmroku z podnośnika usuwa brzozę sąsiadów, częściowo wyrwaną z korzeniami i niebezpiecznie pochyloną nad ich domem.

Rano sprzątamy, zmywamy niekończące się talerze, szklanki, kieliszki, półmiski i garnki po obiedzie i kolacji na 16 osób w misce, w wodzie grzanej na jedynym gazowym palniku na grillu. Wujek z samochodowego akumulatora tajemniczym sposobem robi ładowarkę do telefonów. Stopniowo na coraz dłuższe chwile pojawia się zasięg, momentami miga nawet słabo internet. Po południu ruszamy do dalszej pracy: trzeba usunąć kilkumetrowe kikuty przełamanych drzew, wykopać korzeń od brzozy, który mógł szarpnięciem uszkodzić główny przewód doprowadzający prąd do domu, przyciąć choinki, wynieść wszystkie gałęzie na drogę, żeby służby mogły zabrać. Na koniec od sąsiada bierzemy chlorowaną wodę z basenu, grzejemy w garnku na gazie i możemy wziąć prawie normalny prysznic. Prawie, bo z dzbanka. Ciepły! Limit wody: pół konewki na osobę, ale to spokojnie wystarcza, żeby poczuć powiew luksusu.

We wtorek wracamy do domu. Jest prąd, jest prysznic, jest toaleta ze spłuczką, a nie z wiadrem deszczówki przyniesionej ze zbiornika od sąsiadów. Aż dziwnie.

Wcześniej byłam tam tylko raz, minioną jesienią przez kilka dni na grzybach. Teraz patrząc na to co zostało z lasów po których chodziłam, na które patrzyłam przez okna z wujka domu nie mogę sobie tego poukładać w głowie. A przecież to tylko parę dni, prawie rok temu. Nie potrafię sobie wyobrazić, co mogą czuć mieszkańcy tych lasów…